Historia dokumentuje różne objawienia. Jedno z bardziej popularnych zdarzyło się Mojżeszowi na Górze Synaj, inne nieco później memu imiennikowi Janowi Ewangieliście o Apokalipsie, a jeszcze inne Archimedesowi z Syrakuz, podczas kąpieli w wannie o zasadach hydrostatyki. Moje objawienie miało miejsce we Wrocławiu i dotyczyło finansów...
Była to zima na przełomie roku 1952-53. Gazety rozpisywały się szeroko o spisku moskiewskich lekarzy na życie Wodza Narodów - Stalina oraz o jego genialnym dialogu z niejakim Mikołajem Marrem o początkach ludzkiego języka. Mikołaj Marr miał szczęście umrzeć przed 13 laty, wiec jego lingwistyczne różnice ze Stalinem nie mogły mu już więcej zaszkodzić. Mnie jednak absorbowała myśl, czy będzie mnie stać na tzw. drugie danie w stołówce studenckiej prowadzonej przez stowarzyszenie „Caritas” przy ul. Szewskiej. Jak wiadomo ówczesnym bywalcom tej stołówki, pierwsze danie, czyli zupa i chleb były darmowe i nie wymagały kuponów. Kupony były potrzebna dla drugiego dania, zwykle zawierającego odrobinę mięsa. Za kupony trzeba było płacić.
Byłem już studentem pierwszym roku Politechniki Wrocławskiej, gdzie się dostałem z pomocą mej ciotki Otylii Woyczyńskiej, która zauważyła u mnie przebłysk, a może ogarek, zdolności intelektualnych, nie zauważonych przez mych częstochowskich nauczycieli. Ciotka Otylia będąc sama nauczycielką matematyki, w czasie uprzednich wakacji, podciągnęła mnie na tyle w mej wiedzy matematycznej, że zdałem egzamin wstępny, bez protekcji. Prawdę mówiąc, ciotka moja, nie ufając ruletce egzaminu wstępnego na Wydział Łączności (dzisiaj elektroniki), gdzie na jedno miejsce kandydowało 4 kandydatów, obstawiła wszystkie możliwe szanse, zarówno czerwone i czarne. Było to możliwe, ponieważ egzaminatorami byli jej uczniowie, których obowiązkiem było spieszenie mi z „pomocą”, na wypadek, gdybym egzamin spartolił. Na szczęście zapobiegliwość ciotki nie była potrzebna, bo egzamin zdałem bez uciekania się do „kumoterskich” koligacji. Ale do rzeczy.
Idę więc sobie, już jako student, ulicą Świdnicką, a w mych butach z dziurawą podeszwą chlupie woda. Godzina dnia jest mi nie znana, gdyż posiadanie zegarka było wtedy dla mnie luksusem, który czekał właśnie na moje finansowe objawienie. Ząb mnie boli, ale do dentysty nie pójdę, gdyż jestem przekonany, że niedługo umrę, gdyż coś mnie boli w prawym płucu, gdzie na Rentgenie widać zwapnioną plamę od głodnego dzieciństwa i zakażenia gruźlicą w czasie wojny. Będąc przekonany o niedalekiej śmierci, w „kwiecie wieku”, nie zamierzam tracić pozostałego mi czasu na wizyty u dentysty. Wiem, że śmierć jednym machnięciem kosy, uśmierzy me wszystkie bule i wyleczy próchnicę. Jak powszechnie wiadomo, w trumnie uzębienie, nawet zdrowe, jest mało przydatne. Z trumny nie sposób się wygryźć.
Po wdepnięciu do „Delikatesów”, mieszczących się na parterze Państwowego Domu Towarowego PDT i zaciągnięciu się wonią kabanosów, o których nabyciu mogłem jedynie marzyć, zmierzam gnuśnym, krokiem w kierunku ul. Świerczewskiego (dzisiaj Marszałka Piłsudskiego). Po dotarciu do rogu Placu Kościuszki bezwiednie skręcam na prawo i przez wielkie okno, mieszczącej siężam, prawie pod moim nosem, wytworne, jak mi się wydawało, towarzystwo mieszające srebrnymi (na oko), łyżeczkami, parzoną kawę. Co więcej na ich talerzykach widać smakowite (na wygląd) torciki i rurki z kremem. Eleganccy panowie i panie są w trakcie intelektualnych dyskurs, żywo gestykulując rękoma z zegarkami zagranicznej marki Doxa, na nadgarstkach. Przemknęło mi przez myśl pytanie, po co tym burżujom zegarki, kiedy podobno szczęśliwi (i bogaci) czasu nie liczą?! Czarę mej proletariackiej goryczy dopełnił widok trzech wytwornych limuzyn radzieckiej marki Pobieda, zapakowanych niedbale, wprost naprzeciw wielkich okien kawiarni Тąc ze słuchu astronomiczną cenę tych pojazd, w myśli policzyłem, że moja rodzina musiałaby nie jeść przez lat pięć, aby zaoszczędzić na kupno takiego, nawet używanego samochodu.
Nagle umysł mój się rozjaśnił, a nawet zagorzał światłem wiadomości złego i dobrego. Mój gnuśny dotychczas mózg nagle pojął, że pieniądze i „bogactwo” istnieją, tutaj w naszym siermiężnym PRL-u. Ci ludzie za taflą szyby kawiarni „Stylowa” są tego dowodem. Oni mają pieniądze. Na pewno nie pracowali na poczcie, jak mój ojciec, i nie kupili ich za głodowe pensje. Jeśli więc realne pieniądze istnieją to pozostaje tylko znaleźć do nich drogę. Sam byłem zdumiony faktem, że nie czułem zazdrości. Byłem im nawet wdzięczny z samego faktu, że są „bogaci” i że istnieją.
Oni byli dla mnie drogowskazem do dalszego działania. Reszta to pestka. Reszta to tylko czas i wysiłek. To objawienie możliwości dostąpienia „bogactwa” odwróciło mą uwagę od czyhającej na mnie za węgłem gruźliczej śmierci. Być może od tego momentu plama na mym płucu zaczęła się zmniejszać leczona poprzez dietę złożoną z kabanosów i kiełbasy myśliwskiej-suchej. Zdjęcia rentgenowskie mych płuc w następnych latach teorię tą potwierdziły. Kilka tygodni po tym cudownym zjawisku w dolinie rzek Odry i Oławki, me finansowe objawienie stało się rzeczywistością i to w odległości zaledwie 200 metrów od Kawiarni „Stylowa”, w budynku Opery Wrocławskiej. Tam właśnie z kilkoma kolegami, dostałem pierwsze zatrudnienie jako „statysta”. Bez mego udziału, sukcesy baletu osnutego na tle chińskiej rewolucji, pod tytułem „Czerwony Mak”, lub baletu „Fontanna Bachczysaraju”, byłyby pod znakiem zapytania. Za pierwsze pieniądze zarobione w roli „aktora” kupiłem sobie zegarek. Nowe buty musiały jeszcze poczekać do następnego roku. Na razie je podzelowałem.
Musze wspomnieć, że najbardziej sobie chwaliłem rolę w balecie „Czerwony Mak”, gdzie grałem rolę chińskiego burżuja, ubranego w czarny smoking, siedzącego w kawiarni w Szanghaju, popijającego szampana, w czasie kiedy za oknem policja, na zlecenie kapitalistów, biła nahajami robotników. Nie przypuszczałem wtedy, że 50 lat później taką rolę, aczkolwiek bez smokingu, nahajki i policji, będę odgrywał w życiu codziennym.
Aczkolwiek w mym życiu nikomu nie zazdrościłem sukcesu czy bogactwa, muszę przyznać, że jednym z elementów napędowych mej działalności były przykre wspomnienia o biedzie i upokorzeniach mych rodziców przyjmujących od stryja weterynarza z Radomska zawiniętą w gazetę świńską wątrobę, a od drugiego z Kłomnic zdechłą na „pomór”, oblepiona gliną (dla konserwacji) kurę. Z perspektywy 70 lat widzę siebie, że byłem dzieckiem krnąbrnym i dumnym co mi chyba na resztę życia zostało. Późniejsze własne doświadczenia dodały się do wspomnień z biednego dzieciństwa.
Dziesięć lat później, już jako inżynier, ciągle jeszcze biedny, ale już nie głodny, znalazłem się w Szwecji bez własnego samochodu. Pewnej nocy, zimową porą, człapiąc po mokrym śniegu z Instytutu Fizyki do oddalonego o kilka kilometrów wynajętego na mieście pokoju, spostrzegam, że wielki czarny Mercedes z atrakcyjną blondynką za kierownicą zwalnia biegu i staje przy mnie, wzdłuż krawężnika. Blondynka spuszcza okno samochodu i pyta mnie o drogę. Wydało mi się, że raczej ciekawa była, kto w taką psią pogodę zmierza na piechotę, pustą ulicą? Może miała litość nad zmarzniętym biedakiem, a może chciała mnie podwieźć. Zagadnięty odpowiedziałem po angielsku, z wyraźnym polskim akcentem, którego nawet dzisiaj, po 40 latach w Ameryce, się nie pozbyłem. Wtedy atrakcyjna dziewczyna bez słowa zamknęła okno i ze skrzypem opon odjechała. Pozostał mi niesmak upokorzenia podobny chyba do odczucia żydowskiego arendaża, któremu zbankrutowany i zapożyczony u niego hrabia kazał wchodzić do pałacu kuchennymi schodami. Wydawało mi się, że „bogata” Szwedka oceniła moją osobę jako nie godną jej towarzystwa. Być może, że prawda była inna i niewinna, a moja ocena sytuacji były wynikiem mych kompleksów biedaka. Niemniej takie właśnie kompleksy przełożyły się w mym życiu na czyny. Powiedziałem sobie wtedy: Nigdy Więcej Biedy!
Nieco później, moje życie towarzyskie w Uppsali ograniczało się do częstych potańcówek organizowanych przez kluby studenckie, zwanymi tam Nacjami (Korporacjami). Potańcówki były dobrą gimnastyką, ale nie dla gimnastyki tam chodziłem. Liczyłem na to, że moje talenty baletowe (w Boogie-Woogie) przełożą się na seksualne uniesienia. Niestety w większości wypadków do domu akademickiego w dzielnicy Eriksberg, wracałem sam. Kiedyś jednak na jednej z takich potańcówek zainteresowała się moją osobą urodziwa dziewczyna, Szwedka, która o dziwo, nie mówiła po angielsku. Ponieważ moja znajomość języka szwedzkiego była znikoma komunikacja między nami więc była, nazwijmy ją, cielesna. Na szczęście jej koleżanka tańczyła ze Szwedem, który mówił dość dobrze po angielsku i posłużył nam za tłumacza. Kiedy o godzinie drugiej w nocy tańce się skończyły, panie zaproponowały abyśmy spędzili resztę nocy w ich pobliskim mieszkaniu.
Po dotarciu do miejsca spodziewanej wymiany proponowanych usług erotycznych, zauważyłem, że mój „tłumacz” szeptem konferuje z moja partnerkę od tańca. Zapytałem go, co waćpannę interesuje, jako że moja prezencja fizyczna i poczucie rytmu (w tańcu) winny być dla niej oczywiste. A także nie było dla nikogo tajemnicą, że nie śmierdziałem groszem. Szwedzki „tłumacz” wyjawił, że moja bogdanka interesowała się inteligencją mej osoby jako, że bariera językowa uniemożliwiała jej osobistą ocenę mych intelektualnych kwalifikacji. Dla pewności, przed rzuceniem się w szał erotycznych uniesień, zaciągała opinii osoby postronnej i wiarygodnej.
Wiadomość ta sprawiła, że nagle moje erotyczne uniesienie sczezło, a uciekając się do botanicznej analogii, skurczyło się z wymiarów dorodnego ogórka do pojedynczego źdźbła szczypiorku. Ratując się od zupełnej kompromitacji umknąłem na klatkę schodową i dalej piechotą do domu, zostawiając mego tłumacza w towarzystwie dwu zdezorientowanych sytuacją panienek. Czy mój tłumacz się „intelektualnie” spisał, czy też nie, nigdy się nie dowiedziałam, gdyż ani jego ani żadnej z tych kobiet nigdy już nie spotkałem. Niemniej, po tym zdarzeniu pozostał mi niesmak i upokorzenie, które w pewnej mierze stało się siłą napędową do poprawy własnej pozycji u Pięknych Pań na resztę emigracyjnego życia.
Czyli, nigdy nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, albo nigdy nie jest tak źle aby nie mogło być gorzej. Także wtedy powiedziałem sobie: Nigdy Więcej...!
Kiedy w Ameryce, wiele lat później, w rożnych sytuacjach zagabywały mnie już nie panienki, ale doświadczone życiowo panie, nie interesował ich już mój poziom intelektualny. W myśl amerykańskiej zasady - „Czas to pieniądz”, pytały: „Czy jesteś rozwiedziony i ile płacisz alimentów?” W takich wypadkach zwykle odgrywałem rolę męża porzuconego przez ambitną kobietę poświeconą całkowicie swej karierze w wielkim banku inwestycyjnym, Merrill Lynch. Utrzymywałem, że moja była żona była kobietą, której ambicji i karierze nie zdołałem dorównać. Co do alimentów, to owszem alimenty dostaję, gdyż dochody mej byłej żony dziesięciokrotnie przekraczają moje. Niestety, albo na szczęście, moje interlokutorki nagle traciły zainteresowanie mą szarą, pozbawioną ambicji osobą i dzięki temu, w miarę upływu czasu, zostałem człowiekiem zamożnym a nawet bogatym. Co więcej rozwody, ani krach na giełdzie, nie uszczupliły mojej, jak to mówią prawnicy, „masy spadkowej”. Ciekawym zbiegiem okoliczności moje „aktywa” trzymam na kontach w tym samym banku, którym podobno kiedyś zarządzała moja ambitna, wydumana, była żona.
Jan Czekajewski
janczek@aol.com
KATALOG FIRM W INTERNECIE